Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literacko. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literacko. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 1 lipca 2014

Wszystkie, z grubsza, jesteśmy jak Wenus

"Z Grubsza Wenus" Anny Fryczkowskiej przeczytałam w kilka godzin. Zaczęłam po lunchu, skończyłam po obiedzie, w międzyczasie kradnąc trochę czasu na pięciokilometrowy spacer. Musiałam, wszak to książka, której akcja dzieje się na wczasach odchudzających i bohaterki codziennie zmagają się z marszobiegami. One brzegiem morza, ja w cieniu gór . Lektura na czasie, bo znowu mi przybyło :)
Fryczkowska pisząc o odchudzaniu, tematyce nierozerwalnej z kobiecością, porusza mnóstwo innych, jakże kobiecych problemów. Szeroko rozumiananej samoakceptacji, nie tylko akceptcji własnego ciała. Trudnym związkom matka - córka. Śmierci. Romansowaniu. To jej najnowsza książka a jednocześnie debiut literacki sprzed lat. Polecam. Sama wybrałabym się na takie wczasy jesienną porą , tylko te opisy zimnych sałatek na śniadanie działają troszkę odstręczająco ;)



sobota, 24 maja 2014

Sasza Hady - Trup z Nottingham

Zazwyczaj mam problem kiedy polscy pisarze udają zagranicznych, tzn. kiedy zarówno bohaterowie jak i miejsce akcji z Polską nie mają nic wspólnego. Taka chimeryczna jestem . Powodów brak.
U Saszy Hady nie razi mnie to wcale, wręcz przeciwnie, niejako przyciąga. Trup z Nottingham, jej druga książka z cyklu o detektywie Bendelin, napisana jest tak, jakby wyszła spod pióra flegmatycznego brytyjczyka. Akcja dzieje się w tytułowym mieście, w agencji wydawniczej. Jest trup, potem drugi, potem jeszcze jeden, są sceny przyprawiające o przyspieszone bicie serca, ale całość opowiadania snuje się nieśpiesznie, niejako mgliście, flegmatycznie właśnie. Napięcie może siegać zenitu, ale kiedy przychodzi five o'clock to i tak mamy wstrzymanie akcji , herbatkę, czas na relaks i złapanie oddechu. I nie odbierzcie mnie źle - to wcale nie czyni książki mniej interesującą, wręcz przeciwnie, nadaje jej pewnej autentyczności, sprowadza nas na ziemię, przypomina gdzie jesteśmy. Trupa czyta się lekko, przywołuje on w pamięci stare, dobre opowiadania Agaty Christie. Nie znam życiorysu Saszy Hady (aka Aleksandra Motyka), nie wiem czy część swojego życia spędziła na Wyspach, ale klimat miejsca i ludzi oddaje bardzo , bardzo dobrze.
Polecam do letniego czytania. Nic tak nie relaksuje jak dobry kryminał.



środa, 5 marca 2014

Rublowka

Wpadła mi ta książka w ręce dwa tygodnie temu, a że akurat chora byłam, i to tak na serio, z przymusowym leżeniem i wypacaniem, przeczytałam w jeden dzień.
Mowa o "Rublowce" Walerija Paniuszkin.
Zachęciła mnie do natychmiastowego przeczytania zapamiętana opowieść K, który kilka lat temu na Rublowce był...ale o tym za chwilę.
Rublowka to podmiejska dzielnica Moskwy, położona wzdłuż drogi idącej na zachod od miasta. To dzielnica najzamożniejszych i najbardziej wpływowych. Taka była od zawsze, jeszcze za czasów carskich. O ile kiedyś były tam dacze czy letnie domki, teraz Rublowka stała się sypialnią tych, którzy w rosyjskim świecie mają najwięcej do powiedzenia. Rublowka to dzielnica pieniędzy, przepychu, wpływów i strachu.
Wielkie mury oddzielają poszczególne rezydencje, uzbrojeni strażnicy strzegą bezpieczeństwa i prywatności swoich państwa. Paniuszkin fajnie wprowadza nas w to jak tak naprawdę wygląda codzienna podróż Rublowską drogą , kto czym jeździ i dlaczego, kiedy po tej drodze tak naprawdę można podróżować, jak wyglądają poszczególne poddzielnice Rublowki, jakie domy budują możnowładcy, jakie obowiązują ich zasady życia i współegzystencji. Szybko jednak przechodzi do opisu gry, w jaką wg. niego trzeba się zaangażować aby po pierwsze móc sobie na Rublowce dom wystawić,a po drugie aby się wśród rekinów utrzymać. Sporo tam fantazji, na zasadzie że chyba tak było/ jest, a może to wcale nie fantazja? Nie wiem, nie przeszkadzało mi to, książkę odebrałam jako kolejną ciekawostkę o tym jak to jest w jeszcze jednym, nie dostępnym dla mnie świecie. Ale co ciekawe - wiele z tego co przeczytałam potwierdziło wcześniejszą opowieść K. No właśnie. K został kilka lat temu, w czasie pobytu w Moskwie w połowie stycznia, zaproszony na Sylwestra do domu kogoś postawionego wysoko w Rosyjskiej Akademii Nauk. Nie pamiętam, czy to był sam jej szef czy jego zastępca, ale pan miał dom na Rublowce właśnie i tam wieczorną porą, udało się całe towarzystwo. Droga wśród lasu, ale wszędzie pełno, jak to K określił, murów. Miał wrażenie, że nie tylko domy otoczone są murami, ale i poszczególne poddzielnice. Mury w murach. Na ulicach i przy wjazdach do rezydencji pełno straży. Sam dom w którym odbywał się Sylwester był domem starym, wielkim, położonym na bardzo dużej, zalesionej, pagurkowatej działce. W domu mnóstwo książek i obrazów. Panowie po kolacji udali się do biblioteki na cygara i mocniejsze trunki. Właściciel z lekkością i nonszalancją pokazywał K co cenniejsze obrazy ze swojej kolekcji, co cenniejsze książki. W "Rublowce" też jest taki opis, żywcem jakby wyjęty z tego co pamięta K. Przed północą poszli lasem w dół, w stronę łaźni/sauny którą gospodarz wybudował na terenie swojej posesji. Tak witali Nowy Rok, popijając szampana który chłodził się bezpośrednio w śniegu. Nie była to duża impreza, może 10 -15 osób. Przyjechali z Moskwy na kolację w okolicach godziny osiemnastej, odjechali o drugiej nad ranem. W tym czasie kierowca cierpliwie czekał na bawiących się w samochodzie. O ile K się dobrze zorientował, wyniesiono kierowcy bliny z kawiorem, aby się co nieco posilił. Nie narzekał - pewnie nieźle zarabiał.

Rublowka zupełnie niespodziewanie wciągnęła mnie znowu w rosyjskie klimaty. Czytałam na czytniku, ale oryginalna okładka wygląda tak:


Polecam !

poniedziałek, 11 lutego 2013

Ann Patchett - dwie książki

Przez ostatnich kilka tygodni moje myśli, ze względu na pewien projekt, krążą wokół literatury kobiecej. Nie tej stricte dla kobiet, ale tej tworzonej przez kobiety. Zastanawiałam się jaka autorka jest mi najbliższa, do których najchętniej wracam, które bym bez mrugnięcia poleciła. Wybór trudny, jak to zresztą wybory często bywają. Jest wiele piszących kobiet, których książek wyczekuję, po których książki sięgam z radościa, do których książek powracam. Jedne piszą książki, które czytam tzw. jednym tchem, inne takie z jakimi jest mi się łatwo zidentyfikować, jeszcze inne piszą w sposób, który satysfakcjonuje moją intelektualną stronę.
Myśląc tak spędziłam wiele godzin w zaciszu mojej domowej biblioteki, kartkując te ulubione, z pewnym rozdrażnieniem dotykając grzbietów tych, które pokładanych w nich nadziei nie spełniły.
I nagle jest! Niczym światło w tunelu, niczym eureka po wielu godzinach bezmyślnego kręcenia się w kółko.
Jest autorka, która swoimi powieściami zdaje się spełniać te wszystkie moje pokładane w jej twórczości nadzieje.
Ann Patchett.
Pierwszą jej powieścią, jaka trafiła w moje ręce było "Bell Canto". To opowieść o pewnym balu, dyplomacji, muzyce,terrorystach, zakładnikach i o związkach jakie po wspólnym okresie przebywania rodzą się pomiędzy ludźmi znajdującymi się po dwóch przeciwnych stronach barykady. To opowieść o tym, jak relatywnie zmienia się nasze spojrzenie na rzeczywistość w zależności od puntku obserwacji.
Ostatnią powieścią Patchett którą czytałam, to podarowana mi przez męża "The State of Wonder".
Pozornie zupełnie inne otoczenie (chociaż Patchett , z nieznanych mi powodów, ciągnie do Ameryki Południowej), inna sytuacja, inne problemy. Ale znowu wybory, jakich nie spodziewaliśmy się na początku książki, znowu relatywizm sytuacji, znowu tajemnica.

Lubię w powieściach Patchett to,  że trzymają w napięciu snując jednocześnie moralnie intrygujące ale jakże ludzkie rozważania. Książki zmuszające do myślenia i przemyślenia, ale takie które czyta się szybko i z ciekawościa tego co będzie dalej. Powieści dzieją się w światach dla mnie trudno dostępnych, także możliwość podglądania jest dla mnie dodatkowym bonusem.

Obydwie książki otrzymały wiele nagród. W Polsce dostępne pod tytułami "Belcanto" i "Stan zdumienia" (ten ostatni nie oddaje atmosfery oryginalnego tytułu bo "wonder" to jednak coś innego niż "zdumienie") :) Nie wiem jakie są tłumaczenia, także w miarę możliwości zachęcam do przeczytania w oryginale (Patchett jest Amerykanką, pisze po angielsku). Nie zawiedziecie się.



środa, 23 stycznia 2013

No, Elka !

Wpisana jest w mój zimowy/około bożonarodzeniowy kalendarz już od lat. Nie wyobrażam sobie aby co roku jej ponownie nie przeczytać, mimo że znam ją przecież prawie na pamięć. Ma w sobie tą magię, która tak bardzo potrzebna jest mi w tym okresie. Pomaga wprowadzić się w świąteczny nastrój i jednocześnie odpocząć , gdy wyzwania kuchni czy domu wydają się być nie do przerobienia.
Gdybym wzięła ją do ręki po raz pierwszy teraz, kiedy jestem już dorosła, na pewno zignorowałabym po pierwszej stronie. Ale to mój przyjaciel z lat młodości, i tak pozostanie :)




środa, 9 listopada 2011

Odchudzanie w Lanckoronie czyli śmieszna i lekka lektura

Przywiozłam ją wraz z kilkoma kilogramami innych wracając z polskich wakacji.
Dorwałam jakimś sobotnim wieczorem i nie wypuściłam, aż skończyłam.
Mowa o książce Agnieszki Błotnickiej " Koniec wiosny w Lanckoronie"

Zgarnęłam z pólki w EMPIK-u tuż przed wyjazdem, zaintrygowana bodajże któtką pisemną rekomendacją jednego z pracowników. Książka lekka i dla mnie wielce na czasie: o odchudzaniu. Ale o odchudzaniu z przymrużeniem oka, nie za wszelką cenę i we wspaniałej okolicy. W Lanckoronie wlaśnie.
Frywolna , fantastycznie zastępuje Grocholę czy Kalicińską. Jest miłość, jest erotyka, jest dieta dukana, chociaż jej relligijne zwolenniczki na pewno nie zgodzą się z tym, że w fazie pierwszej można jeść kabanosy. Opisy ćwiczeń, że boki zrywać (np. ćwiczenia ujędrniające piersi polegają na przesuwaniu ściany w kierunki Kalwarii Zebrzydowskiej). Naprawde fajna, niezobowiązująca, nie zmuszająca do myślenia , ciepła lektura na jesienny wieczór. Zapewniam, że jeden wystarczy.

A teraz jeszcze coś o Lanckoronie. Nie wiedzialam, że takie cudeńko tak blisko Krakowa się uchowało i nie straciło jeszcze swojego specyficznego klimatu.  Już wspisałam na listę " do zobaczenia".
Posłuchajcie i popatrzcie...









poniedziałek, 26 września 2011

Cukiernia pod Amorem

" Na hubertowiny u Radziewiczów czekało się w okolicy z niecierpliwością, lasy w dobrach ciecierskich obfitowały bowiem w zwierzynę i nie było roku, by polowanie na świętego Huberta ktoś mógł uznać za nieudane.(...) U Radziewiczów przygotowania trwały już co najmniej od tygodnia, tyle bowiem potrzebuje myśliwski bigos, by smakować, jak należy . W dniu polowania ruch we dworze zaczynał się przed świtem. Podnieceni goście, wśród śmiechów i wspominków z minionych lat, spożywali śniadanie, potem panowie siadali na przygotowane przez stajennych linijki, a panie nieco póżniej ruszały za nimi konno lub w powozach. Na ostatnim wozie jechał kucharz z ogromnym garem bigosu, bochnami świeżo upieczonego chleba, zastawą stołową, sztućcami, kieliszkami na wódkę i pucharami do wina oraz suchym drewnem na rozpałkę"

Małgorzata Gutowska-Adamczyk
"Cukiernia pod Amorem - Zajezierscy"

Niestety, 3 listopada na polowaniu nie bedę, ale po przeczytaniu tego fragmentu zamarzył mi się kulig!
Z ogniskiem, z bigosem, z kiełbaskami. Ma ktoś namiary na coś takiego na Mazowszu????


Kiążka lekka ale nie głupia, chociaż momentami czyta się ją niczym scenariusz. Wciąga. Po przeczytaniu pierwszych dwóch tomów z prawdziwą radością czekam na trzeci.

wtorek, 24 maja 2011

Deszcz wiosenny

"Jakaż dziwna była pogoda tego lata. Deszcze i mgły, porywiste wiatry i zimne noce, ciemne poranki i przytłaczające popołudnia. Dzisiejsze było nawet bardziej niż przytłaczające! Nastrój grozy wisiał w atmosferze i potęgował się z kwadransa na kwadrans. Kiedy Ida szła ulicą Krasińskiego, czuła ciężki, wilgotny oddech wiatru pchającego się przez wąwóz ulicy. Ciemnofioletowe chmury przykrywały szczelnie całe niebo, przelewając się w miejscu i kłebiąc nad dachami jak brudny pył. Dalekie światło, przesiane przez tę fioletową warstwę, przesycało powietrze niesamowitym stłumionym blaskiem"

(Malgorzata Musierowicz, Ida Sierpniowa - Sobota, 4 Sierpnia)

Od zawsze lubiłam deszcz. Nie wiem czemu, może daje mi większe poczucie bezpieczeństwa niż sloneczne, bezchmurne niebo? Bo moge się schować w czeluściach prochowca, kaloszy, parasola?
W deszcz można się ubrac na przekór wszystkiemu i nikt sie nie zdziwi - no bo może nie zdążyla, wypadła na ten deszcz nagle i dlatego chwyciła parasol z dziurami?
Pamiętam, kiedy w wieku lat nastu zamieniłam się z Kaśką Ż. na kalosze - oddałam jej swój jeden czerwony w zamian za co dostałam od niej żółty. I chodziłam w tych kaloszach kilka lat.

Rano poleciałam do kościoła odziana w czerwony polar, cygańską spódnice nadgryzioną zębem czasu, stare skórzane trepy i żółtą kurtkę przeciwdeszczową. Spod całego tego kolorowego odzienia wystawały gołe kostki. Przypomniała mi się Elżbieta G, z którą wiele lat temu spędzałam lato w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. Miała chyba tyle lat co ja teraz. Odziana w podobną niedbałość - do dzisiaj pamietam czerwoną, sztruksową koszulę z wielką dziurą, z której wystawał łokieć - stała pod brezentową plandeką na którą spływały potoki deszczu, mieszając w wielkim garze żołty ser, który właśnie przerabiała na topiony. Bo czego jak czego, ale sera żołtego było wtedy pod dostatkiem...

" Deszcz lał obrzydliwie. Ida, schowana pod starym parasolem mamy, pognała w góre ulicy Roosevelta. Przy Dąbrowskiego, na rogu, mieścił się w podziemiach rozległy sklep 'Delikatesów'.
Od kilku lat, co prawda, tytuł 'Delikatesy' zdjęto cichcem ze sklepowego szyldu, co było najzupełniej zrozumiałe dla każdego, kto musiał zaopatrywać się w tej placówce. Ale - choć pozbawiona treści i legalności - nazwa pachnąca dobrobytem utrzymywała się wciąż w świadomości nie tracących nadziei klientów".

(Malgorzata Musierowicz, Ida Sierpniowa - Czwartek, 2 Sierpnia)

poniedziałek, 23 maja 2011

Gościnność

Na początek cytat z mojej ulubionej książki:

" - Siedźcie se, dostaniecie i kolację, a chcecie to zanocujecie....
I wójt siadł do miski, okrytej parą świeżo utłuczonych ziemniaków i polanych obficie skwarkami, w drugiej donicy stało zsiadłe mleko.
- Siadajcie, Macieju, z nami, zjecie, co jest - zapraszała wójtowa, kładąc trzecią łyżkę.
- Bóg zapłać. Przyjechałem z boru, tom se już dobrze podjadł...
- Bierzcie się ano za łyżke, nie zaszkodzi wam, teraz już wieczory długie...
- Długi pacierz i duża miska, jeszcze bez to niktoj nie pomarl - rzucił dziad.
Boryna wzdragał się, ale w końcu, że słonina mocno raziła mu nozdrza, przysiadł się do ławki i pojadał z wolna, delikatnie, jak obyczaj kazał.
A wójtowa raz w raz wstawała i dokładała kartofli, to mleka przylewała. Dziadowski pies się kręcił i skamlał zdziebko do jadła. "

Władysław Reymont, Chłopi, tom I, Jesień.

Lubię gościć u siebie, nie lubię kiedy goście wyjeżdżają.
Dzisiaj wyjechały dwie złotowłose ksieżniczki i już za nimi tęsknię.
Rano zapodałam sernik, który starszej księżniczce bardzo zasmakował.
Przepis na prośbe Gosi, mamy ksieżniczek (czy to czyni Gosie księżna czy królową ?)

Ulubiony sernik Agnieszki J.

Spód:
1/2 szklanki mąki
1 patyczek masła (8 łyżek)
2 łyżki stołowe cukru pudru
3/4 szklanki orzechów cashew
(ale kiedy się spieszę, czyli zazwyczaj, robię ten spód z masła, orzeszków i pokruszonych "graham crackers" )

Sernik:
4 paczki serka "Philadelphia"
1 i 1/4 szklanki cukru
1 łyżka wanili
5 dużych jaj
2-3 łyżki tłustej śmietanki (whipping cream)


Piekarnik nagrzewamy do 350F
Wszystkie składniki spodu kruszymy, mieszamy razem, wykładamy do tortownicy.
Pieczemy przez 15 minut, studzimy.
Zmniejszamy temperaturę piekarnika do 315F. Korzystając z pomocy elektrycznego miksera ubijamy serek, cukier, esencje waniliową, dodając pojedynczo jajka. Na zakończenie miksowania dodajemy tłustą śmietankę, tak aby konsystencja masy serowej była bardzo gładka. Pieczemy ok. godziny.
Po zastudzeniu sernika w lodówce ozdabiamy czym komu fantazja podpowie. Super pasują orzeszki i sos karmelowy, ale z owocami też pycha...