Mam trzy dni wolnego, w związku z czym leniwię się niesamowicie.
Kończę pozaczynane książki, wędruję po blogach, omijam dzwoniący telefon szerokim łukiem.
Uczę sie nowego dla mnie języka, tego fonetycznego angielskiego, tak wszechobecnego na polskich blogach.
Holołin, łikend tudzież łykend, twarzoksiążka. Fajne to, chociaż mi w pewien sposób obce.
Wytargałam się z objęć kanapy w celu dokonania właśnie wymienionych w tytule.
Wzięłam ze sobą aparat...trochę wspomnień zanim wrzucę graty do pudełka.
Wieczór holołinowy był troszkę inny niż zazwyczaj. K pojechał z kolegami na tenisa. Starszy był w domu (o dziwo!), odrabiając lekcje, w wolnych chwilach strasząc maluchów zbierających cukierki.
Młodsza poszła w osiedle, od czasu do czasu zmieniając grupe znajomych. Trudny to wiek dla mojego potomstwa - słodyczy się jeszcze chce, ale zbierać już nie ma czasu/trochę głupio/znajomi nie chcą - nieodpowienie skreślić. Ja siedziałam w rozświetlonym świecami domu z butelką mojego ulubionego wina, rozdawałam łakocie słuchając w radiu inscenizacji Drakuli. Słuchowiska radiowe to wspaniała, aczkolwiek już nieco archaiczna forma rozrywki. Na holołinowy wieczór nadaje się wspaniale...
A oto i rekwizyty, tuż przed wyniesieniem ich do piwnicy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz