poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Deszcze niespokojne...

...potargały sad...
...po wsiach pełno bzów...

Pamiętacie? Tak mi się jakoś skojarzyło, bo było u nas kilka dni temu gorzej niż te deszcze niespokojne. Śnieżyca nadeszła, trzymała ponad 24 godziny. A skoro przedtem było już naprawdę ciepło, temperatury dochodziły do 20 stopni - moje kwiaty i krzewy ruszyły jak szalone. No i potem ten śnieg. Myślałam, że nie przeżyją, że tulipany i żonkile padną, złamane jak ołówek pod wagą białego puchu. Ku mojej radości 95% ogrodu przeżyło bez szwanku.
Najbardziej ucierpiał mój rozłożysty bez...kilka gałęzi połamanych, dla ratunku trzeba było wycinać.
No i teraz mam w domu właśnie te "po wsiach pełno bzów" :)
Zapach jest niesamowity, odurza już po przekroczeniu progu...



Potem jest już tylko wazon na wazonie...


W pokoju dziennym na ławie


Na parapecie w stołowym


Na komodzie


Na pianinie


I jeszcze raz, wychodząc z domu.

Zdziwiona jestem, że mam w domu tyle dzbanków na kwiaty .
Cudny ten bez, mimo że taki zwykły, pojedynczy, w takim trochę rozmytym kolorze. Ale cały mój, uratowany od zagłady ku naszej radości.



Tak mi jakoś do delikatności bzów pasuje ten akt, naszkicowany przez Młodszą kilka dni temu, ciągle czekający na jakieś ramki. Kto by pomyślał, że Ona rysować też potrafi ...dzieci zadziwiają zawsze.




niedziela, 22 marca 2015

Wiosna w ogrodzie

Zima była w tym roku nijaka. Śniegu bardzo mało, przez co ogród wysuszony. Już od jakiegoś tygodnia biegam z konewką i delikatnie podlewam , boję się o te moje szafirki, które jednak wilgoci potrzebują. Mam nadzieję, że kwiecień i maj przyniesie deszcze.
Zapraszam na przechadzkę po budzącym się do życia ogrodzie...


Forsycja jest pierwszym znakiem wiosny. Mam dwa duże krzaki widziane z okna dziennego pokoju. Aż buzia się uśmiecha do tej żółci ...




Krokusy rosną przed wejściem do domu, na samym szczycie skalniaka. Pierwsze kwiatki w naszym ogrodzie, bo przebiśniegów się jeszcze nie dorobiłam...




Pierwszy, samotny jeszcze żonkil...


Las tulipanów...





Pierwsze, nieśmiałe jeszcze szafirki. Rok temu miałam ich naprawdę sporo. Teraz boję się, że brak wilgoci im zaszkodzi. 



Szczypior dzielnie wraca już od kilku lat na rabatce kuchennej...


Hosty w donicach też powoli budzą się do życia...


Zeszłoroczny eksperyment. W wielkich donicach przy wjeżdzie do garażu zasadziłam byliny. Odżywają !


Papryczki pimento, które staram się wyhodować z nasion. Codzienne przenoszenie na noc do garażu, w dzień na słońce :)


A tutaj bardziej przydomowo - wiosna całą gębą :)






















piątek, 20 lutego 2015

Kurczak z Zuni Cafe

Tyle gotuję, tyle czytam - a o niczym nie piszę. Karamba!

Kilka dni temu upiekliśmy najpyszniejszego kurczaka na świecie. Przynajmniej w moim świecie ;) 
Nigdy jeszcze tak smacznego, wilgotnego, z cudownie chrupiącą skórką nie jadłam.
Zacznijmy od tego, że ja nie przepadam za pieczonym kurczęciem . Wręcz przeciwnie.  Pierś upieczoną i podaną na sałatce lubię, szkrzydełka lubię (szczególnie na ostro , do piwa), ale cały kurczak - upieczony czy zdjęty z rożna - nigdy nie był moim  faworytem.
Aż tu nagle, zupełnie nieoczekiwanie, przy okazji sprawdzania kolejnego przepisu, bez żadnych fanfar , upiekł nam się najlepszy kurczak na świecie.

Przepis wzoruje się na kurczaku ze znanej restauracji w San Francisco, Zuni Cafe
Niezwykle prosty do zrobienia, ale wymagający czasu. 
Potrzebujemy trzech rzeczy: małego, jak najmniejszego kurczaka ( nie większy niż 1.5 kg, im mniejszy tym lepszy), czasu, oraz bardzo gorącego piekarnika.



Zaczynamy:
Kurczaka (najlepiej oczywiście z chodowli ekologicznej, ja prawdę powiedziawszy już sobie innego nie wyobrażam) umyć i dokładnie wysuszyć. Bardzo dokładnie wysuszyć . Delikatnie, wkładając palce pod skórę, oddzielić ją na piersi i udach od mięsa, tworząc tam takie małe kieszonki. Posolić i popieprzyć, w kieszonki wsunąć kilka gałązek świeżych ziół, wedle upodobania - majeranek, tymianek, co kto lubi. Nie zapomnijcie posolić i popieprzyć wnętrza ptaka ! 
Teraz czas na czas. Ptaszynę układamy w misce, przykrywamy luźno folią, wstawiamy do lodówki i czekamy. Czekamy co najmniej jeden dzień, a najlepiej 3-4 (kurczak musi być naprawdę świeży !). 

W dniu podania nagrzewamy piekarnik do 475 F / 246 C. Kurczaka ponownie bardzo, bardzo dokładnie osuszamy.  Układamy go , piersią do góry, na  płytkim naczyniu/foremce/patelni żeliwnej i wsuwamy do nagrzanego piekarnika. Od razu powinien zacząć skwierczeć! I teraz trzeba obserwować - jeżeli skórka nie brązowieje, podnieść troszkę temperaturę, jeżeli zaczyna się palić , obniżyć. Skóra powinna zrobić się dobrze brązowa, z pęcherzykami. Po około 30 minutach przewracamy kurczaka piersią do dołu i pieczemy przez następne 10-20 minut, w zależności od wielkości ptaka. Na koniec odwracamy jeszcze raz piersią do góry na kilka minut, aby odświeżyć/ wysuszyć jej skórkę. Po wyjęciu z piekarnika pozwólcie mięsu odpocząć przez jakieś 10 minut. 

Wg. mnie najlepiej smak tego kurczaka łączy się z zieloną sałatą. W Zuni Cafe podają go na tzw. bread salad. Oczywicie lampka wina dopełni wieczoru :)



wtorek, 26 sierpnia 2014

Ogórki kiszone

Wypróbowałam już wiele przepisów, ten smakuje nam najbardziej.

* łyżka stołowa soli gruboziarnistej na 500 ml gorącej, przegotowanej wody
* pieprz ziarnisty
* czosnek
* suszony koper, najlepsze są łodygi

Zaczynam od przygotowania solanki, ponieważ trochę czasu zajmie aby schłodziła się do temperatury pokojowej. Do osolonej, gorącej wody dodaję kilka ziaren pieprzu, kilka dzwonków czosnku i trochę pokruszonego , suchego kopru. Ogórki myję w ciepłej wodzie, słoiki wyparzam ( w zmywarce). Ogórki układamy ciasno, jak najciaśniej, w słoikach, dodajemy koper, czosnek i pieprz (na 500 ml słoik daję zazwyczaj 2-3 ząbki czosnku, ok 5-7 ziaren pieprzu). Zalewamy solanką kiedy osiągnie temperaturę pomieszczenia, nigdy nie ciepłą. Odstawiamy do chłodnego, ciemnego pomieszczenia. Małosolne, w zależności od temperatury w naszym pomieszczeniu, gotowe są po ok. 5 dniach, jeśli lubię ich smak słoik ląduje w lodówce aby maksymalnie spowolnić proces kiszenia.






środa, 16 lipca 2014

Sałatka ziemniaczana z maślanką

Sałatki ziemniaczane nigdy nie należały do moich ulubionych. Zazwyczaj suto doprawiane majonezem odbijały się kilka godzin później takim dziwnym ciężarem w okolicach żołądka. Niektóre z nich też kwaśne straszliwie. I przypadkowo, kilka tygodni temu, wpadłam na przepis sałatki ziemniaczanej z sosem na bazie maślanki. Rewelacyjna! Zakwaszona delikatnie sokiem z cytryny, jedynie trzy składniki, wymarzona na gorące dni. Spróbujcie !

1 kg drobnych, młodych ziemniaków
około 1/2 kg (może być mniej) malutkich czerwonych pomidorków
mozarella - albo małe kuleczki albo pokrojona w kostkę - mniej więcej połowa tego ile pomidorków
1/4 szklanki oliwy z oliwek
1//4 szklanki maślanki
łyżka miodu
sok z jednej małej cytryny (2-3 łyżki)
garść liści bazylii
sól i pieprz, do smaku :)

Ziemniaki, jak najdrobniejsze, myjemy dokładnie i kroimy na ćwiartki lub ósemki. Nie obieramy !
Gotujemy do miękkości ( ale tak aby sie nie rozpadały) w dobrze osolonej wodzie. Schładzamy do co najmniej temperatury pokojowej (to bardzo ważne, jeśli ziemniaki są ciągle ciepłe mozarella zacznie się nam topić ). Przygotowujemy sos z oliwy, maślanki, soku z cytryny, miodu , soli i pieprzu. Mieszamy z ziemniakami. Dodajemy mozarellę i przekrojone na pół pomidorki i bazylię (pokrojoną). I do lodówki na co najmniej godzinę, najlepiej dwie. Wyjąć jakieś 30 minut przed podaniem. Naprawdę pycha !



poniedziałek, 7 lipca 2014

Uzależniająca frittata z kozim serem




Odkryłam ten przepis kilka dni temu u Chillibite i już kilkakrotnie wykonałam. Rewela. Smakuje każdemu.
Fantastyczny na wykorzystanie resztek pałętających się po lodówce: a to kilka pomidorków, a to resztki papryk, cuknia, więdnąca już cebulka, szczypiorek szalejący na grządce,  itd. Konieczne dla podtrzymania specyficznego smaku są jedynie jajka, bazylia, no i tytułowy kozi ser czy też twaróg.
Wiem, że są tacy, którzy koziego sera nie tkną. No i nie wiem jak Was przekonać...może to smak wyuczony, wyrobiony...nie wiem. Wiele lat temu też mi nie podchodził, dzisiaj jest fantastyczną, wytrawną opcją.
I jeszcze o frittata. Niby co to takiego?  Jak zwał tak zwał, możemy mówić "omlet", chociaż tutaj niczego "na plecy" nie przewracamy a zapiekamy górę w piekarniku lub na grillu.

Niezbędna do wykonania tego dania jest solidna, żeliwna patelnia.


                                 (frittata tuż przed wstawieniem do piekarnika, góra jest jeszcze płynna)

* 1-2 szalotki lub połowa niewielkiej cebuli
* mały kawałek papryki, kolor bez znaczenia (niekoniecznie)
* kilka malutkich pomidorków przekrojonych na pół lub jeden duży, potraktowany w kostkę (niekoniecznie)
* bazylia, mała garstka listków
* ser kozi (spora garść albo więcej)
* płatki ostrego chilli , sól i pieprz  - najlepsze świeżo mielone, wszystko do smaku
* jajka - ile to już zależy od wielkości patelni i wielkości jajka, ale mniej więcej od 3 do 6 :)
* oliwa z oliwek lub masło , do smażenia.

Na niewielkiej ilości oliwy lub masła szklimy szalotki lub cebulę, dodajemy pokrojone drobno warzywa: papryki, pomidorki, cukinię. W osobnej miseczce przygotowujemy jajka z rozdrobnionym twarożkiem, przyprawami, drobno pociętą bazylią, szczypiorkiem, i czym tam jeszcze dysponujemy. Mieszamy, rozbijamy dokładnie, wlewamy na patelnię z warzywami. Przysmażamy powoli, aż spód i środek będą ścięte. Na lekko jeszcze miękki wierzch potrawy układamy niewielkie kawałki koziego sera (tak, raz jeszcze), kilka listków bazylii, kilka pomidorków. Patelnię następnie wsadzamy do rozgrzanego piekarnika (200 F lub 100 C) lub ustawiamy na rozgrzanym grillu i czekamy aż góra się zetnie. Zajmie to zaledwie kilka minut. Serwujemy gorące lub ciepłe - kozi ser traci dużo kiedy jest zimny.



Smacznego !

wtorek, 1 lipca 2014

Wszystkie, z grubsza, jesteśmy jak Wenus

"Z Grubsza Wenus" Anny Fryczkowskiej przeczytałam w kilka godzin. Zaczęłam po lunchu, skończyłam po obiedzie, w międzyczasie kradnąc trochę czasu na pięciokilometrowy spacer. Musiałam, wszak to książka, której akcja dzieje się na wczasach odchudzających i bohaterki codziennie zmagają się z marszobiegami. One brzegiem morza, ja w cieniu gór . Lektura na czasie, bo znowu mi przybyło :)
Fryczkowska pisząc o odchudzaniu, tematyce nierozerwalnej z kobiecością, porusza mnóstwo innych, jakże kobiecych problemów. Szeroko rozumiananej samoakceptacji, nie tylko akceptcji własnego ciała. Trudnym związkom matka - córka. Śmierci. Romansowaniu. To jej najnowsza książka a jednocześnie debiut literacki sprzed lat. Polecam. Sama wybrałabym się na takie wczasy jesienną porą , tylko te opisy zimnych sałatek na śniadanie działają troszkę odstręczająco ;)